Ło ho ho. Mam nadzieję, że Doktor po naszej wizycie nadal ma prąd w gniazdkach. Mówiłam, że Stach jest wybitny? Chyba zostanie…elektrykiem?
Pierwsze zadanie, jakie powiedziałam (po „hello, i’am fine”- choć przy Stanisławie „fine” nabiera innego odcienia), to…”Stanislaw is everywhere”. Doktor się śmiał i chyba nie dowierzał. Jednak…sam się przekonał.
Zacznijmy od początku.
U Dr. Radlera dziecko jest przebadane na wylot niemalże (ortopedycznie of kors).
Stopę wygina na wszelkie możliwe sposoby, we wszystkich płaszczyznach, badając w niej wszystkie połączenia. Używa goniometru, kiedy jest taka potrzeba.
Bada kolna i biodra: zakres ruchów.
Przygląda się kręgosłupowi.
Obserwuje dziecko jak siedzi, stoi i chodzi. Jak biega, kuca i cudakuje.
Patrzy jak obciąża stopę i czy równomiernie, jak pracuje łydka i cała noga.
Sprawdza ustawienie szyny: derotację i szerokość: potrafi ją zwęzić nawet o 1 cm 😀 Sprawdza jak stopa leży w bucie. I ewentualnie na co zwrócić uwagę.
Zadaje pytania. I my zadajemy też i nie zostajemy bez odpowiedzi.
Doktor wygłupia się ze Stasiem. Potrafi skakać po gabinecie i biegać w kółko. No ale przychodzi czas, gdy zasiada przed komputerem i wbija wszystkie dane i zalecenia.
Stanisław stwierdził, że skoro Doktor nie lata za nim po gabinecie, to trzeba go zmobilizować.
Wyciągnął mu z teczki identyfikator do szpitala. Potem majstrował przy fotelu. Odkrył, że pod biurkiem są kable kolorowe i uparł się że odłączy komputer. No przecież jakże to może być, że Doktor się nie bawi.
W ostateczności, zdobywając szkielet z zegarem zamiast głowy, wsadzając palce między kości śródstopia stopy, wdrapując się na krzesło, dostrzegł za wieszakiem okrągłe „coś” w ścianie i postanowił zobaczyć co to jest?
Puszka prądowa była na tyle interesująca, a dekielek od niej kuszący, że wycieczki do niej stały się częste. Więc w ciągu 5 minut wyciągałam Stasia zza wieszaka pewnie z 60 razy.
„Heh, he is really everywhere” – zaśmiał się Dr Radler, obserwując Staśka.
W końcu udało się usadzić szkodnika na kolanach. Dr Radler podjechał fotelem, wziął goniometr i robiąc bociana, jakimś magicznym sposobem zaczarował Staśka i zmierzył mu zgięcie grzbietowe.
„Wow, is really very fine.” Nooo bo było „fine”: zdecydowanie się poprawiło od ostatniej wizyty. Z 12° wyskoczyło na ok.18°, co odsunęło „groźbę” powrotu do gipsu.
Dużo przez ten czas dały standardowe rzeczy: szyna, stanie, dreptanie, wdrapywanie się, chodzenie po książkach i klockach w domu…żadna rehabilitacja.
Bo nie jest potrzebna a robi wprost odwrotnie.
Doktor poskakał jeszcze z naszym „ewryłerowym” club-synem, wydrukował nam zalecenia i się ewakuowaliśmy 🙂
Czas wracać do Polski.
Oczywiście, by nieco ostudzić nasz hurrra-optymizm że jest „fine and awsome”, Dr Radler powiedział, że szyna nadal tak perfekcyjnie być musi ale w mniejszym wymiarze godzin: 16/24 godziny i że ona jest podstawą leczenia i nawet jak zrobimy wszystko co robimy, to żeby liczyć się z tym, że
„clubfoot is always clubfoot”
i wada może wrócić i że będzie nam potrzebne ATTT lub Hoke Tenotomia, jednak żeby się tym teraz nie martwić bo jest „very fine”, ale by mieć to z tyłu głowy.
Cóż… mamy to z tyłu głowy. I nie przeraża nas to. Mimo to nadal będziemy upierdliwie perfekcyjni w szynowaniu i leczeniu. I zrobimy wszystko, by Staś biegał na swoich zdrowych, sprężystych, mocnych stopach, nawet jak „clubfoot is always clubfoot”.
Doktorze, do zobaczenia za jakiś czas! Będzie jeszcze bardziej „fine”. Aj promis.