Dotarliśmy dziś do miejscowości Y.
Wyprawa poranna nawet przebiegła bezproblemowo-Staś śpiochał całą drogę.
Longet zsunął się Staśkowi dwa dni wcześniej. Wizytę mieliśmy „umówioną” na godzinę 9:00. Zadowoleni zatem nie bardzo kwapiliśmy się do szybkiego wyjścia z domu, no bo jeśli jesteśmy wbici na 9:00 to znaczy, że jesteśmy…
Dojechaliśmy na miejsce. Pan otwierający szlaban poinformował nas, że możemy zaparkować na terenie szpitala tylko na 30 min. Wśród gąszczu różnych wejść, znaleźliśmy wejście do poradni. Nie było to bardzo trudne. W jego pobliżu kręciło się mnóstwo ludzi.
Paweł wniósł maluteńkiego Stasia w kołysce samochodowej i postawił go na podłodze. Ja z torbą naramienną i z poduszką z dziurką stanęłam obok. Wewnątrz mrowie ludzi…

Gabinet mieści się na końcu korytarza wypchanego ludźmi wszelkiego wieku i z różnymi dysfunkcjami kostnymi.
Pod gabinetem mrowie dzieciaków. W tym takich „bobków” jak Staś. Nie ma jak się ruszyć. Duszno i gorąco.
Ja: Kto jest z Państwa do Pana Doktora X?
Pojedyncze, porozsiewane w poczekalni głosy się odzywały.
Ja: Aha.
Ktoś: Niech Pani sprawdzi w pokoiku dla karmiących-tam czasem czekają z dziećmi. Może stamtąd ktoś?

Paweł poszedł sprawdzić. Okazało się że do Doktora czeka 5 dzieci. Rozlokowałam się ze śpiącym Stasiem na krzesełku pod gabinetem. Czekający w kolejce ludzie z małym dzieckiem uświadomili mnie, że muszę najpierw założyć kartę w rejestracji. Paweł zabrał książeczkę, skierowanie wydane w szpitalu i poszedł. W rejestracji obowiązuje numerek i osobna kolejka do okienka „dziecięcego”. Paweł zaginął i wrócił po 20 minutach. Zostawił mi kartę i pobiegł przeparkować auto.
Trzymając kartę w ręku spostrzegłam, że to nie jest karta Stasia. Trzeba było w rejestracji wymienić. Na szczęście obyło się bez kolejki.
No dobrze. Mamy wszystko. Czekamy.
Przed 9:00 do gabinetu zmierza Doktor. Tak! To ten sam co w szpitalu! Wcześniej, zaraz po jego wizycie w szpitalu, naopowiadałam Pawłowi, że to bardzo miły lekarz, który-mam wrażenie-wie co mówi i co robi.
No cóż… Czekamy. Staś się zaczął kręcić. Maleństwo takie.
Po 9:00 z gabinetu wyłania się Doktor: skierowania na rentgen, kto na usg, kto na gipsowanie…
A my? My mamy przecież na 9:00… Heloł.
No tak.
Na dzień dobry uderzył nas potworny… chaos! Totalny brak organizacji.

„Poradnia dla dzieci” głosi napis na szklanych drzwiach.
Za szklanymi drzwiami trzy gabinety, pokój zabiegowy, gipsownia, toaleta dla wózków i pokój „karmiący” z dwoma przewijakami, białym łóżkiem „oddziałowym”, umywalką. Malutki i ciasny. W nim dzieci malutkie i z krzywymi nogami.
W Poradni dla dzieci przyjmuje dwóch lekarzy-jeden „nasz”, drugi od USG bioder. Wszędzie rój ludzi. Niby mają być dzieci. Ale po skierowania czekają dorośli. Z różnymi wadami. Ciasno. Gorąco.
Mnóstwo sprzecznych informacji. Niejasna instrukcja obsługi wejścia do gabinetu. Nikt nie wie nic „na pewno”, większość jest „chyba”.
Czekając, dowiedzieliśmy się, że numerki zakreślone kółeczkiem na drzwiach to pacjenci, których karty są w gabinecie. Najpierw wchodzą dzieci. Potem dorośli. Dzieci do 1. roku życia wchodzą przed wszystkimi. Uf. Może jakoś pójdzie?
Koło 10:00, Doktor udał się do gipsowni. Wrócił po niemalże godzinie. Chwilę posiedział w gabinecie. Znów wyszedł: skierowania na rentgen, kto na usg…? Nikt! To teraz my!
Ale przed nami weszła Pani „o coś zapytać”. 30 minut czekania. Nic to. Czekamy dalej.
Koło 12:15 w końcu udaje się nam wejść.

Wywiad rodzinny, okolicznościowy, przebieg ciąży….. „No tak, duży chłopczyk”. „Cukrzyca była?” Nie była. Ecie pecie.
Stopa twardo-twarda (stiff-stiff). Y? Co to to? Żadnego wytłumaczenia.
Na moje pytania, odpowiedzi zdawkowe. Na stwierdzenie, że „straszny tu macie bałagan i chaos”… wzruszenie ramionami: „Niestety, ja nie mam na wszystko wpływu.”
Koniec gadki.
Do gipsowni.
Poszliśmy.
W gipsowni Pan gipsiarz opowiadał o stopkach dzieci, gipsowaniu i zdejmowaniu gipsu, o tym, że potem dzieci chodzą normalnie i że boli go ręka… Na blacie szczypce i nożyce. Kozetka zielonkawa i zlew z ciepłą wodą. Szafki białe.
Przyszedł Doktor:
„Proszę dziecko położyć, rozebrać. Kto będzie trzymał? Aha, Pan. Pieluchę tetrową proszę włożyć pod pupę. Niech Pan trzyma tak. Tu trzeba złapać. Nie tak. Odwrotnie.” Eins-zwei, eins-zwei, eins-zwei…
Pytania nasze zadawane głośno, odbijały się od białych ścian i wracały jak bumerang w nasze uszy.
Paweł zapytał, jak długo trwa leczenie i ile gipsów-mniej-więcej-będzie założonych?
„Nie wiem, Proszę Pana. Dziś nie jestem w stanie tego stwierdzić. Jest za wcześnie.”
Stałam obolała nad tym naszym malutkim Stasiem. Przerażona, choć naprawdę niewiele mnie przeraża.
„Panie (tu imienia nie pamiętam, niech no będzie…Mietku), owata…. Panie Mietku, gipsujemy”.
Pan Mietek posłusznie odwija namoczoną w ciepłej wodzie rolkę gipsową. Owija. Wygładza. Kolejną owija. Wygładza. Zanim dokończył, pół Staśka było w gipsowej szpachli. Koniec.
Lekarz się odezwał:
„Proszę teraz wyjść i poczekać w tym pokoiku tam (pokazał palcem na „karmiący” kącik). Za 15 minut proszę do gabinetu na kontrolę palców.”

Yyy. Czekamy. Schnie powoli. Gips na nodze cięższy chyba niż Stasiek. Siermiężny.Gruby. Pierwsze wrażenia? Zabrać stąd Stasia do domu natychmiast! I nigdy tu nie wracać.
No i lekarz, który w szpitalu wydał mi się miły, sensowny i znający się na rzeczy, dziś zakopał moje patrzenia głęboko pod ziemią. No ale może taki miał dzień ciężki?

Minęło 15 min. Przedzieramy się z malutkim Stasiuniem między tłumem ludzi. Ktoś przed gabinetem psioczy, że „jeszcze jedno dziecko”, że nie wejdzie teraz, że znów trzeba czekać. Uspokajamy, że my tylko na chwilę.
Po 3 minutach czekania, wchodzimy. Lekarz dotyka wystających spod gipsu koniuszków małych paluszków i naciskając je, mówi: „Nie mogą być zimne i sine. Muszą być ciepłe i po naciśnięciu na chwilę robią się białe, a potem różowe. Tak musi być.”.
Siada za biurkiem, nie patrząc na nas, wali w klawiaturę, 3 razy pytając nas o imię dziecka. Paweł poprosił o ZLA do pracy: „Następnym razem proszę, by Pan powiedział o tym na samym początku wizyty.”
Paweł się ukorzył, przeprosił. Zapytałam:
– Za tydzień, przed kolejną wizytą, co mamy zrobić?
– Iść od razu do gipsowni i ściągnąć gips. Potem trzeba dziecku trochę tę nogę umyć, zadbać o nią higienicznie, jak jest potrzeba to posmarować skórę kremem. I potem znów zapukać do gipsowni, Pan z gipsowni mnie wezwie i założymy nowy opatrunek gipsowy.
– Czyli już nie musimy tu czekać pod gabinetem najpierw?
– Nie. Od razu do gipsowni.
– Do rejestracji też mamy nie czekać?
– Z rejestracji trzeba wziąć tylko kartę wyciągnąć. Dać Panu w gipsowni.
Koniec. Wyszliśmy. Poszłam karmić Stasia. Paweł poszedł do sekretariatu załatwiać ZLA do pracy.

Trzymałam maluteńkiego Stasia, z ciężkim gipsem na nodze. Mokrym jeszcze. Cały ciężar leciał na prawo. Nie wiedziałam jak poradzić sobie z nakarmieniem go? Ja sama obolała, siedząca na poduszce z dziurką, niewiele mogłam kombinować. Jakoś pokracznie się w końcu udało. Staś zjadł mleczusio i zasnął. Zapakowałam go w ubranie. Jedna noga na wierzchu, nie mieściła się w nogawkę pajacyka. Już wiem, że trzeba kupić półśpiochy z szerokimi nogawkami. Położyłam dziecię w foteliku samochodowym. Przyszedł Paweł. Przykryliśmy Stasiowe nogi kocem. Było zimno. I w drogę. Do domu.

W samochodzie Paweł się odezwał:
– Mówiłaś, że ten lekarz to taki miły był.
– No był. W szpitalu był.
– Ja mam inne wrażenia. Mnie się nie spodobał. No ale ludzie do niego jeżdżą, to chyba wie co robi? Ma 5 gwiazdek i dużo opinii.
– Ten cały ranking jest subiektywny: dla jednego będzie super, dla innego nie. Wiele zależy od tego, czego chce pacjent. Może miał dziś ciężki dzień? Nie wiem. W szpitalu był inny.
– Dobrze. Za tydzień zmiana gipsu. Ciekawe ile założą Stasiowi?

Kochany nasz synu, Stanisławie, bardzo chciałabym Cię uratować przed tymi gipsami, tylko nie wiem JAK…?