Ranek przywitał mnie słońcem i rosą w borówkowych krzakach. No i mleczusiającym Stanisławem, któremu oczy tańczyły zaspane dookoła własnej osi.
4:30. Czas wstawać. W prawdzie ruszamy koło 7:00, ale lepiej by było gdyby Staś wtedy przysnął.
Staś otworzył swoje niebieskie i zaspane gały, od razu wszystkim oznajmiając że się obudził.
– Edzie!
– Dzień dobry Staniśław (tak, tak: 'Staniśław’ nie zaś 'Stanisław’)
– Edzie! Dzie!
– Idzie, idzie Staś z mamą do pokoju.
Dookoła cisza (jak przystało na 5:00 rano). Dom śpi i śni. Ptaki głośno przekrzykiwały się o to, który z nich zdobędzie największą i dorodną borówkę, a kot mrucząc, przechadzał się koło basenu, co jakiś czas leniwie wyciągając grzbiet i łapki.
Staś poczłapał do kolorowych prezentów Gabrysi, a ja do kuchni.
Przygotowałam na drogę kanapki i zapakowałam w kubeczek trochę borówek. Przeturlałam się przez dom zbierając jeszcze drobiazgi które jechały z nami. I tak upłynęła godzina.
Zadzwonił budzik Pana Męża, który powolnie witał dzień…
Krzątanina. Czas płynie.
Ruszamy…
Przed nami 7 godzin jazdy. Docelowo: Wiedeń, a jeśli byłoby naprawdę trudno: lądowanie gdzieś w międzyprzestrzeni.
„Świety Krzysztofie i Św. Stanisławie prosimy o spokojną, dobrą podróż. O… wy wiecie o co.”
Przed nami długa, szara droga…
Do Wiednia!