Uf. Po szybkim porodzie i pierwszych chwilach ze Stanisławem, szczęśliwie dotarliśmy na Odział Położniczy. No i się zaczęło. Nie, nie Staś. Staś był bardzo…śpiewający. Spał i przez sen śpiewał.
Ubrany w pajaca i niebieską czapę, zawinięty w rożek, wyglądał jak dwumiesięczne dziecko. Spał sobie elegancko w mydelniczce.
Na sali byliśmy sami. My i Staś. Odpoczywaliśmy.
Śmieszny ten Staś. Taki inny. Inny niż Ignacy. Do kogo on podobny? Do Pawła!
I taka krzywa stopa.
Koło godziny 13:00, na salę wjechała dziewczyna z małym zawiniątkiem i zyskaliśmy towarzystwo.
Marta (jak się okazało po chwili) urodziła w tym samym dniu sporego chłopca. Nie miał jeszcze imienia. Ostatecznie został Władkiem.
Obchód.
Sterta papierów. Mnóstwo pytań.
„A to ten chłopiec z krzywą stopą”. Krzywą stopą? KRZYWĄ STOPĄ?
Powoli, powolutku docierało do nas, że Staś ma „taką krzywą stopę.” Jednak nie miało to dla nas znaczenia. Nie zastanawialiśmy się nad tym. Po prostu BYŁ.
Po południu przyjrzeliśmy się Stasiowej stopie lepiej.
Piękna taka. Tylko krzywa. Śmiesznie nią machał. Zginał i prostował, grymasząc przy tym.
W głowie brzmiało: stopa końsko-szpotawa.
Wiedziałam o niej tyle, że gdy nie bierze się kwasu foliowego w pierwszym trymestrze ciąży to wystąpić mogą wady cewy nerwowej. Ale jak to się miało do nas?
Przecież brałam kwas foliowy przed zajściem w ciążę i cały I trymestr. Na żadnym USG nie było widać, by nasz Syn był…”niedokończony”?
Następnego dnia (24.10.2015), wieczorem, po 20:00, do sali wszedł wysoki, przystojny Pan. Obejrzał najpierw stopy Władzia.
Władek też miał krzywą stopę. Ale jego stopą można było kręcić w kółko. Stasia stopą kręcić nie można było w żadnym kierunku. Zatem na sali leżały dwa krzywulce: Władzio i Stasio.
Doktor odezwał się do stojącej obok pielęgniarki: „no tak, stopa końsko-szpotawa.”
Zapakowali Stanisławka do jeździka i kazali iść.
To był wyczyn. Iść. Po porodzie naturalnym ponad czterech kilogramów, które upatrzyły sobie, że ręką trzeba się przedzierać przez cały kanał rodny, chodzenie było… wyczynem.
Trzeba iść to trzeba.
Szłam za tym wysokim Panem, trzymając się jeździka. Ba! szłam? Pełzłam. A on szedł tak szybko.
Nie wiedziałam dokąd idę? Domyśliłam się, że to jakiś Doktor. Ortopeda?
Doktor: Niech się Pani nie martwi.
Mama: Ja się nie martwię.
Dotarliśmy do pokoju, gdzie, zamknięte w solarium, leżały wcześniaki. Na końcu był wysoki przewijak. Wszędzie pełno aparatury. Pika. Trzy pielęgniarki młode patrzyły na mnie miło.
„Proszę położyć… proszę odwinąć…”
Doktor (wyginając Staśka stopą): Proszę się nie martwić. Jest to druga co do występowania wada narządu ruchu. Częściej zdarza się chłopcom. Dziewczynki mają swoją przypadłość w postaci dysplazji stawów biodrowych, a chłopcy w postaci stopy końsko-szpotawej.
Mama: No dobrze, ale co to za wada, bo wiem o niej niewiele?
Doktor: Stopa wewnątrz jest poskręcana. Kości są obrócone czyli zrotowane i bardzo pościskane względem siebie.
W międzyczasie wypytał mnie o wszystko: o choroby w ciąży i naleciałości rodzinne, o urazy i przebyte badania, po czym rzekł, patrząc na Stanisława Wielkiego: „No tak, duży jesteś, to się jakoś tam musiałeś pozginać, ciasno ci było.”
Doktor zamoczył ręce w wodzie. Wyciągnął bandaż i pielęgniarce jednej kazał trzymać stopę i nogę.
Przyglądałam się temu, zgięta w pół by odciążyć pozszywane krocze, które niemożliwie ciągnęło.
Mama: Czy tę stopę da się wyleczyć?
Doktor: Taaak. Dziecko będzie leczone metodą Ponsetiego. Potem będzie mogło normalnie biegać, skakać. Nic mu nie będzie.
Mama: Metodą Pon-co?
Doktor: Ponsetiego. Dziecku zakłada się szereg gipsów na nogę.
O nic więcej nie pytałam. Moja mina chyba wyrażała wszystko.
Pielęgniarka: Niech się Pani nie martwi. Dobrze, że to tylko jedna stopa. Tu bywają dzieci które dwie nogi mają zgięte i podgięte od kolan prawie.
Mama: To niepocieszające akurat.
Doktor skończył swoją pracę. Zapakowali Staśka do Trabanta, jedna stopa w gipsie, odkryta, druga schowana w nogawce pajaca.
Doktor: Proszę, by przez jakiś czas nie zakrywać dziecku nogi. To musi wyschnąć.
Na tym koniec. Odesłali mnie z mydelniczką w drogę powrotną. Doktor wypełniał papiery.
Szłam sama z malutkim, zagipsowanym Stasiem.
Korytarz był nieproporcjonalnie długi. Przygaszony.
W widzianym przez małe okienko patio było cicho i pusto. Wszystko jakby zamarło.
Był we mnie smutek. Wielki smutek. Ogarniał mnie swym ciepłym ramieniem jak koc jesienny.
Szłam sama z malutkim mym synkiem.
Pierwszy raz pojawiło się pytanie o to, co będzie dalej? I skąd się „to” wzięło?
Doczłapaliśmy się do naszej sali. Panował półmrok. Patrzyłam na mojego Stasia. I łzy leciały same. I nie chciały przestać. Coś we mnie pękło i rozsypało się milionem kawałków. Nie chciałam pokazać Marcie, że płaczę. Płakałam.
Marta położyła mi po cichu rękę na ramieniu.
Marta: Wszystko w porządku?
Ja: A nie pytaj nawet…
Nie pytała.